Wstaję rano, bo do pokoju wchodzi mi babcia i mówi mi, że mam wstać. Na zegarku jest 8:26. 4. minuty przed moim budzikiem. Wzdycham, wstaję, ogarniam łóżko i idę do kuchni, gdzie babcia smaży jajecznicę. Pyta się mnie, dlaczego nie jem chleba, a ja odpowiadam jej, że po prostu nie mam ochoty. Babcia chyba wzrusza ramionami i nakłada mi na talerz jajka, a ja biorę go i siadam przy stole. Zjadam cały talerz, dziękuję i odnoszę do zlewu. Idę do pokoju ubrać się. Mam całą godzinę, ale w międzyczasie chwytam w ręce mój telefon i piszę do Ady, czy jedzie ze mną. Ta nie odpowiada mi, więc ogarniam się i 15. minut przed wyjściem odczytuję wiadomość, że tak. Podaję jej konkretną godzinę i już wychodzę. Żegnam się z dziadkami żartem i już mnie nie ma.
Pada śnieg, ale gdzieś za chmurami ukrywa się słońce. Zakładam słuchawki, włączam muzykę (ledwo, bo na rękach mam założone rękawiczki) i ruszam na przystanek. Spotykam się z koleżanką, z którą rozmawiam kilka minut, po czym na przystanku pojawia się i Ada, i autobus, więc wsiadam z nią i jedziemy. Kupuję bilet i siadam na siedzeniu.
Jedziemy dobre kilkanaście minut, ale podczas tego rozmawiamy i nie nudzimy się. Na odpowiednim przystanku wysiadamy i idziemy do kościoła. Wzdychamy, chuchamy i marudzimy, bo zimno, a my musimy czekać. Dołącza do nas mój rocznik, pojawia się coraz więcej osób. Jest zabawnie. Szukam swojej katechetki, ale na razie jej nie widzę. Pada coraz mocniej, a pod posesją pojawia się kobieta, mówi, że idziemy do zakrystii oraz że musi zebrać osoby. Nasza trójeczka (wcześniej dołączyła do nas Zosieńka, przyjaciółka Ady) idzie za nią, a w chwili, gdy tam docieramy, rzucamy się na gorący kaloryfer i grzejemy zmarznięte ręce. Minusem tego wszystkiego jest to, że kościół jest nieogrzewany, a jest to jeden z tych ważniejszych w mieście, jak nie najważniejszy. Przychodzi najwyższa osoba w mojej szkole (to ksiądz), a ja sobie z nim żartuję. Jest miło. Chwilę potem zapraszają nas na ołtarz, ćwiczymy, po czym wszystko się zaczyna tak szybko, jak kończy,
Wyprowadzają nas przed kościół, gdzie widzę moich znajomych oraz tych drugich. Idziemy do naszej szkoły, robi się głośno, za nami tłoczą się ludzie. Wciskają nam do rak papierowe korony, więc przyjmuję jedną i składam ją. Nakładam na czapkę i parodiuję. Mniej więcej w połowie marszu urywamy się i uciekamy do Starbucksa. Ada kupuje mi kawę, odpłacam się. Dostaje ją na wynos i kiedy biorę łyk, czuję, że to ewidentnie mój smak. Przepraszam dziewczyny, usprawiedliwiam się swoim pociągiem i uciekam na najbliższy przystanek autobusowy. Wsiadam i wysiadam dwa przystanki dalej, po czym dalej biegnę z gorącą kawą na dworzec podmiejski, aby kupić bilet. Na szczęście kasy działają i już po chwili idę przez peron SKM z uśmiechem na twarzy. Zatrzymuję się przy ławce, kasuję bilety i ruszam na peron II Dworca Głównego, po czym wsiadam do szynobusa/pociągu/czegoś tam, piję kawę i czekam na odjazd. Chwilę potem pociąg rusza, a ja gapię się za okno, bo puch jest niezwykle przyciągający.
Moja dzielnica wygląda zachwycająco tylko dla osób odpowiednio ubranych. Wychodząc z dworca, już wpadam w śnieg do połowy łydek. Chodniki nieodśnieżone, więc pozostało mi przeklinanie na to, co się dzieje, i po prostu pójście jezdnią. Ludzie gapią się na mnie, bo dalej mam na głowie papierową koronę z pochodu i może też dlatego, że idę jezdnią? Nie wiem, chcę się dostać jak najszybciej do domu, a śnieg zbytnio mi nie pomaga. Idę na skróty przez park i kilka chwil później idę po schodach do domu, wbiegając do niego i wołając do mojej mamy: Mama! Podasz mi aparat?
Zostaję nagrodzona rzuceniem we mnie kurtki i spodni narciarskich oraz kozakami, które mam ubrać. Ubieram się pospiesznie, mama przynosi mi aparat z siatką plastikową, którą nawijam na obiektyw, po czym wybiegam na dwór robić zdjęcia. Siostra ma humor na Zdrowaś Maryja, więc idę z nią do garażu, szukam z nią jabuszka, bo go nie widzi, po czym odsłaniam go i wychodzę. Ślizga się wszędzie, ale ojczym krzyczy, żeby nie niszczyła jego pracy, więc naburmuszona sis i ja idziemy do ogrodu, gdzie bawię się ostrożnie śniegiem i robię zdjęcia. Sis wyciąga mnie na górkę. Idziemy tam, a ja ciągle cykam, więc ta narzeka na mnie. Jesteśmy tam chwilę i wracamy do domu, aby coś zjeść.
Robię makaron z tuńczykiem, śmietanką i brokułem.
Cud miód.
Chowam aparat do pudełka, aby nic mu się stało. Wyjmuję z niego jedynie kartę i przeglądam/edytuję zdjęcia. Mama przynosi buty i narty, każe przymierzyć. Wszystko pasuje.
Za tydzień ferie, za tydzień testy, wszystko za tydzień.
Ha, będzie zabawa.
Pada śnieg, ale gdzieś za chmurami ukrywa się słońce. Zakładam słuchawki, włączam muzykę (ledwo, bo na rękach mam założone rękawiczki) i ruszam na przystanek. Spotykam się z koleżanką, z którą rozmawiam kilka minut, po czym na przystanku pojawia się i Ada, i autobus, więc wsiadam z nią i jedziemy. Kupuję bilet i siadam na siedzeniu.
Jedziemy dobre kilkanaście minut, ale podczas tego rozmawiamy i nie nudzimy się. Na odpowiednim przystanku wysiadamy i idziemy do kościoła. Wzdychamy, chuchamy i marudzimy, bo zimno, a my musimy czekać. Dołącza do nas mój rocznik, pojawia się coraz więcej osób. Jest zabawnie. Szukam swojej katechetki, ale na razie jej nie widzę. Pada coraz mocniej, a pod posesją pojawia się kobieta, mówi, że idziemy do zakrystii oraz że musi zebrać osoby. Nasza trójeczka (wcześniej dołączyła do nas Zosieńka, przyjaciółka Ady) idzie za nią, a w chwili, gdy tam docieramy, rzucamy się na gorący kaloryfer i grzejemy zmarznięte ręce. Minusem tego wszystkiego jest to, że kościół jest nieogrzewany, a jest to jeden z tych ważniejszych w mieście, jak nie najważniejszy. Przychodzi najwyższa osoba w mojej szkole (to ksiądz), a ja sobie z nim żartuję. Jest miło. Chwilę potem zapraszają nas na ołtarz, ćwiczymy, po czym wszystko się zaczyna tak szybko, jak kończy,
Wyprowadzają nas przed kościół, gdzie widzę moich znajomych oraz tych drugich. Idziemy do naszej szkoły, robi się głośno, za nami tłoczą się ludzie. Wciskają nam do rak papierowe korony, więc przyjmuję jedną i składam ją. Nakładam na czapkę i parodiuję. Mniej więcej w połowie marszu urywamy się i uciekamy do Starbucksa. Ada kupuje mi kawę, odpłacam się. Dostaje ją na wynos i kiedy biorę łyk, czuję, że to ewidentnie mój smak. Przepraszam dziewczyny, usprawiedliwiam się swoim pociągiem i uciekam na najbliższy przystanek autobusowy. Wsiadam i wysiadam dwa przystanki dalej, po czym dalej biegnę z gorącą kawą na dworzec podmiejski, aby kupić bilet. Na szczęście kasy działają i już po chwili idę przez peron SKM z uśmiechem na twarzy. Zatrzymuję się przy ławce, kasuję bilety i ruszam na peron II Dworca Głównego, po czym wsiadam do szynobusa/pociągu/czegoś tam, piję kawę i czekam na odjazd. Chwilę potem pociąg rusza, a ja gapię się za okno, bo puch jest niezwykle przyciągający.
Moja dzielnica wygląda zachwycająco tylko dla osób odpowiednio ubranych. Wychodząc z dworca, już wpadam w śnieg do połowy łydek. Chodniki nieodśnieżone, więc pozostało mi przeklinanie na to, co się dzieje, i po prostu pójście jezdnią. Ludzie gapią się na mnie, bo dalej mam na głowie papierową koronę z pochodu i może też dlatego, że idę jezdnią? Nie wiem, chcę się dostać jak najszybciej do domu, a śnieg zbytnio mi nie pomaga. Idę na skróty przez park i kilka chwil później idę po schodach do domu, wbiegając do niego i wołając do mojej mamy: Mama! Podasz mi aparat?
Zostaję nagrodzona rzuceniem we mnie kurtki i spodni narciarskich oraz kozakami, które mam ubrać. Ubieram się pospiesznie, mama przynosi mi aparat z siatką plastikową, którą nawijam na obiektyw, po czym wybiegam na dwór robić zdjęcia. Siostra ma humor na Zdrowaś Maryja, więc idę z nią do garażu, szukam z nią jabuszka, bo go nie widzi, po czym odsłaniam go i wychodzę. Ślizga się wszędzie, ale ojczym krzyczy, żeby nie niszczyła jego pracy, więc naburmuszona sis i ja idziemy do ogrodu, gdzie bawię się ostrożnie śniegiem i robię zdjęcia. Sis wyciąga mnie na górkę. Idziemy tam, a ja ciągle cykam, więc ta narzeka na mnie. Jesteśmy tam chwilę i wracamy do domu, aby coś zjeść.
Robię makaron z tuńczykiem, śmietanką i brokułem.
Cud miód.
Chowam aparat do pudełka, aby nic mu się stało. Wyjmuję z niego jedynie kartę i przeglądam/edytuję zdjęcia. Mama przynosi buty i narty, każe przymierzyć. Wszystko pasuje.
Za tydzień ferie, za tydzień testy, wszystko za tydzień.
Ha, będzie zabawa.
Komentarze
Prześlij komentarz